poniedziałek, 28 marca 2011

Pierwszy post, z grubej rury.

Zamiast się rozpisywać o pierwszym poście i założeniach....czytajcie, a zrozumiecie.
Motoryzacja subiektywnie.



Obiecałem sobie, że blog FinalGear założę na długo przed Bożym Narodzeniem 2010, by właśnie na święta móc zacząć publikować. Chciałem sobie sprawić taki mały prezent.  Wam, wam sprawić prezent. Niestety, ostatnio jestem niewyobrażalnie leniwy i do wszystkiego zabieram się tak samo jak Donald Tusk do reformy finansów publicznych. Dlatego też FinalGear można czytać od...marca. 





W zeszłym roku gwiazdka przyszła do mnie wyjątkowo wcześnie, bo już w listopadzie. Właśnie w czasie najpaskudniejszego miesiąca roku miałem okazję znaleźć się na udostępnianej do celów komercyjnych części lotniska na warszawskim Bemowie, czyli na wielkich, niezbyt równo ułożonych, betonowych płytach. Wielka mi rzecz, możecie powiedzieć, cóż to za atrakcja być w dżdżystym listopadzie na terenie, gdzie przez większą część dnia hula tylko wiatr. Musicie jednak wiedzieć, że gdy się tam pojawiłem trwały właśnie nagrania do telewizyjnego programu, w czasie którego kilku facetów mądrzyło się, które auto jest najbardziej męskie. Niestety nie były to samochodowe autorytety, choćby kierowcy rajdowi, czy dziennikarze prowadzący ciekawe programy motoryzacyjne (te przecież ciągle u nas nie istnieją, tzn. interesujące, bo same programy tak, tyle, że nudą przebijają nawet relacje z sejmowych debat), a w większości persony znane z tego, że są znane. Niemniej jednak na lotnisku, oprócz tych paru mądrzących się facetów, ekip technicznych i namiotów z wyszynkiem, zaparkowanych też było kilka samochodów, najczęściej z kluczykami w stacyjkach...
Gdy zapytano mnie, czym mam ochotę jeździć na początek, tylko moja niezwykła ogłada nie pozwoliła mi krzyknąć: Co za różnica, dajcie którykolwiek! Poprostu dajcie! Niestety, nie potrafiłem już wówczas powstrzymać przebierania nogami, które objawiało moje podniecenie i wycieku nadmiaru śliny, spływającej po mojej brodzie.
Starając się przełknąć to, co jeszcze nie wyciekło z moich ust, bardzo cicho i spokojnie poprosiłem o coś pierwszego lepszego, z brzegu. Dzięki temu na początek poszło Porsche Carrera Turbo. Nie, noga mi nie zadrżała, gdy przesunąłem wybierak w pozycję D i podniosłem nogę z hamulca. Może dlatego, że Porsche to samochody, którymi nigdy się nie przejmowałem i nie wiedziałem, że za tylną osią znajduje się silnik o mocy 530 koni mechanicznych. I pewnie dlatego jedyne co zapamiętałem z jazdy Carrerą, to skrzynię biegów, która zmieniała biegi tak niewyobrażalnie szybko i niezauważalnie, że gdyby nie ruch wskazówki obrotomierza do dziś żyłbym w przekonaniu, że do przyspieszenia od 0 do 170 km/h samochód ten potrzebuje tylko jednego biegu. Aha, w pamięci utkwiło mi też, że aby naprawdę szaleć za kierownicą Porsche trzeba mieć bardzo szybkie i pewne ręce. Moje takie nie były, więc każda próba założenia kontry kończyła się tym, że wyjazd z zakrętu obserwowałem we wstecznym lusterku.
Po oswojeniu się z mocą większą niż 500 koni, z dość dużą pewnością siebie wyrwałem kluczyki z rąk przedstawiciela Audi, który pod nosem bezustannie powtarzał: Chłopaki nie latajcie bokami. Chłopaki, bardzo proszę, nie latajcie bokami, ja tym autem muszę jeszcze wrócić do Poznania. Kluczyki nie do byle czego. Audi R8 z silnikiem V10 generującym moc 525KM. Silnikiem, który huczy tak, jakby wygrywał uwerturę apokalipsy. No dobra, może przesadzam, ale w końcu to było moje pierwsze więcej niż 8 cylindrów, w dodatku umieszczone tuż za plecami, których dźwięk ogłusza i pozwala się poczuć. I wiecie co? Gdy Carrera chwytała za gardło, pokazywała mi jak marnym kierowcą jestem i kopała w dupę, Audi pozwalało na wiele i dawało się nie tylko kontrolować, ale i bawić przyklejając przy tym uśmiech na moją twarz. Masz ochotę na drift? Machnięcie kierownicą, strzał w gaz i już lecisz bokiem. Chcesz wyrzucić lekko tył na wyjściu z zakrętu? Kopniak w prawy pedał i masz co chciałeś. Jeszcze nigdy nie prowadziłem tak skutecznego, precyzyjnego i ostrego samochodu. Gdyby dziś przyszło komuś tworzyć mitologię jestem pewien, że Centaur od pasa w dół byłby Audi R8. Nigdy nie czułem się taką jednością z autem jak w niemieckiej wersji Lamborghini Gallardo. I nawet obrzydliwa, zastanawiająca się zbyt długie ułamki sekund, przed każdą zmianą przełożenia, skrzynia biegów, co w aucie, przyspieszającym do setki w mniej niż 4 sekundy stanowi wieczność, nie zmniejsza mojego nad nim zachwytu. Bomba, bomba, bomba. Co mi tam, powtórzę jeszcze raz: bomba! 
A teraz jestem pewien, że was zaskoczę. Zarówno Porsche jak i Audi nie spowodowały, że po ich opuszczeniu ugięły mi się nogi. Nie spowodował tego też Mercedes SLS AMG. Ten okazał się najwrażliwszy na zabawy na wielkim betonowym placu i jako jedyne auto z pośród tam zgromadzonych zaniemógł. Samochodem, przez które wyszedłem na trzęsących się nogach i przez które wypiłem kilka szklanek wody było, w tym miejscu przydałby się jakiś suspens. Napiszę Wam więc, że całkiem dobrą zabawę zapewnia też Renault Clio Gordini, które jest bardzo gorącym hatchbackiem, wielki pick-up Volkswagen Amarok, który był doskonałą suszarką toru i doprawdy śmiesznie wyglądał widok roboczego wołu z dieslem pod maską, spod którego tylnych kół wydobywały się obłoki dymu, zaś wielka nowość od Suzuki o nazwie, której niesposób zapamiętać: Kazishi, Kuzishi, Kozashi, czy jakoś tak, to totalny kit. Wracając zatem  do rozmiękczacza moich nóg, było nim:  Mitsubishi Lancer Evo X.  Niby tylko dwulitrowy silnik. Niby rodzinny sedan z mnóstwem miejsca w środku i irytującym spojlerem na klapie bagażnika. Ale na Boga- jak to auto jeździ?! Ile daje zabawy?! Przynajmniej kierowcy, bo u większości pasażerów dość szybko pojawia się odruch, którego konsekwencją jest powtórny widok ostatniego posiłku. 
Jeszcze nigdy nie prowadziłem samochodu, z którym trzeba tak bardzo walczyć, by jechało...na wprost. Lancer Evo X za każdym razem stara się wyrzucić tył i jechać bokiem. I gdy Audi R8, które równie chętnie driftowało przypomina skalpel, to Mitsubishi jest jak młotek. Jest jak maszyna wymyślona tylko po to, by firmy oponiarskie mogły mieć zyski. Chwila nierozwagi i zaczyna się proces zdzierania opon. Najbardziej niesamowite, najbardziej zabawowe auto, z jakim miałem do czynienia. Jest z nim tylko jeden problem. Gdy opuścisz nim lotnisko, tor, duży parking to, czy wyobrażasz sobie jazdę z bez przerwy założoną kontrą po Al. Jerozolimskich w Warszawie, Al. Wyzwolenia w Szczecinie, czy Al. Piłsudskiego w Łodzi? No właśnie, w tym problem. Lancer Evo X jest tak przesiąknięty genem driftu i power slide’u, że według mnie nie nadaje się do tego, by mieć go jako jedyne auto do poruszania się po polskich drogach.



I właśnie tu przechodzimy do pojazdu, do którego kluczyki odebrałem mniej niż tydzień po zabawach na lotnisku. Jaka Impreza jest każdy widzi. Nie jest szczególnie piękna. Ba, prawda jest taka, że jest brzydka. Podoba nam się tylko dlatego, że z każdej jej strony naklejone są trzy litery układające się w skrót STI, którego i tak za cholerę nie potrafimy rozszyfrować, na masce jest olbrzymi wlot powietrza, nadkola są tak poszerzone jakby wpompowano tam cały silikon świata, a bagażnik zdobi idiotyczny spoiler gigant. Tak, obserwując Subaru widzisz auto, które rysowałeś podczas nudnej lekcji na okładce zeszytu mając 10 lat. Założę się, że projektant Imprezy, któremu kilka lat temu kazano odmienić image tego modelu, gdy okazało się, że nie ma żadnego pomysłu, odkopał swoje szkolne rysunki i by projekt nie wyglądał niedorzecznie, zamazał wszystkie karabiny i działka laserowe, po czym przedstawił go na zebraniu. Tam jakiś dyrektor akurat miał biegunkę, więc zgodził się na wszystko, byle tylko spotkanie trwało jak najkrócej. A gdy wyszło, że projekt nie przedstawiał sedana, było już za późno, wszystkie śrubki były  wyprodukowane i trzeba było robić dobrą minę do złej gry udowadniając, że miała być rewolucja i oto ona. Tyle, że pryszczaci chłopcy, którzy zamiast oglądać się za dziewczętami dziurawili ściany przytwierdzając doń plakaty niebieskiego auta ze złotymi felgami, na widok hatchacka nie dostawali już wzwodu. A braki sukcesów w rajdach nie powodowały, że klienci walili do salonów drzwiami i oknami wykrzykując: Chcemy auta, które przegrywa z Citroenem i Fordem!  W związku z tym Subaru zagryzło zęby i zawróciło z rewolucyjnej ścieżki. Od końca 2010 roku chłopcy znów mogą mieć erekcję na widok Imprezy STI, a klienci, którzy już szli do salonów Mitsubishi po elektryzującego sedana - zawracać. Subaru Impreza STI znów ma odstający kufer.  Szkoda tylko, że tył kazano dosztukować projektantowi, który nigdy nie widział pozostałej części auta, więc, że ujmę to delikatnie, nie do końca idealnie pasuje on do reszty nadwozia. Oczywiście nie ma tragedii na miarę Reanult Thalii, jednak nie jest tak idealnie jak w Mitsubishi Lancer Evo X. 
Tylko, że wiecie co? W momencie, w którym poruszające się tłoki zaczynają spalać paliwo a pierwsze spaliny wylatywać przez wielką rurę na końcu auta, produkując przy tym solidną dawkę decybeli, zdajesz sobie sprawę, że wszystko to, co napisane jest kilka linijek wcześniej masz gdzieś. Częstotliwości generowane przez silnik i wydech powodują, że nim jeszcze puścisz bardzo ciężko pracujące i wymagające dużej precyzji sprzęgło, przez Twoje żyły zaczyna przetaczać się solidna porcja adrenaliny, a neurony w napięciu oczekują, by móc przesyłać informacje do mózgu. Będąc więc w wielkim napięciu, wciskasz gaz, opierasz wskazówkę obrotomierza na czerwonym polu, pozwalasz, by dioda informująca o zbyt wysokich obrotach mrugała nieustannie i orientujesz się, że to jednak przesada. Obniżasz obroty do 3,5 tysiąca, strzelasz ze sprzęgła i depczesz jednocześnie do oporu pedał gazu. Każdy koniuszek Twojego ciała stara się w tym czasie zebrać jak największą dawkę informacji, które sprzedaje Ci każda część auta, czujesz jak opony lekko uślizgują się na asfalcie próbując złapać przyczepność, po czym dostajesz kopa, hałas onieśmiela, czerwona dioda wali w oczy, sprzęgło, dwójka i licznik pokazuje ponad 100km/h. A Ty z walącym sercem szukasz kolejnego miejsca, w którym mógłbyś przeprowadzić procedurę startową. Szczerze? Nawet po 30. razie z rzędu Twój uśmiech się nie zmienia, w żyłach ciągle buzuje adrenalina, a z ust niczym u czterolatka wydobywają się słowa: Jesce, jesce, jesceee. To samo masz na zakrętach, gdy jest sucho. I na pustych parkingach, gdy mokro lub ślisko...
Tak, każde otarcie się o odcięcie, każda chwila, gdy pozwalasz, by Impreza STI przemówiła pełnym głosem powoduje, że zapominasz o tym, że zawieszenie jest tak twarde, jakby amortyzatory wypełniał granit, a komfort hemoroidom zapewniają jedynie dość miękkie fotele. Przestajesz myśleć o sprzęgle zapewniającym katorgi w korku i poniżającym podczas prób podjechania pod wysoki krawężnik. Nie czujesz bólu dłoni, którą musisz uderzyć w drążek zmiany biegów za każdym razem, gdy chcesz zmienić przełożenie. Chłoniesz Subaru i cieszysz się jak wtedy, gdy dziurawiłeś ścianę wieszając plakat po kolejnej wygranej Colina McRae.
A teraz czytajcie ze skupieniem. Może Impreza STI jest dużo mniej zabawowa od Lancera Evo X. Może jest obrzydliwie podsterowna i dużo brzydsza. Ale w codziennym użytkowaniu na łuku drogi nie próbuje zabić Cię wypowiadając hasło: Zakręty pokonuje się jeszcze bardziej bokiem, jak czyni to Mitsubishi. Tak, Subaru jest mocno ugrzecznione, wygląda gorzej i ma wyższą cenę od swojego konkurenta. Ale jeśli nie posiadasz w domu drugiego auta i ekstremalny sedan ma być Twoim jedynym samochodem, nawet nie myśl o Lancerze. No chyba, że chcesz by był on ostatnim pojazdem w Twoim życiu.



3 komentarze:

  1. Trafiłem tu od Blogo, chętnie poczytałbym te kilka tekstów, ale ... no nie da się. To czarne tło, tragedia! Piszesz, że czytasz gazetę wyborczą (pomijam lansowany światopogląd) - czy widziałeś kiedyś, żeby gazeta była pisana biało na czarnym?
    To taki komentarz od strony technicznej, ale na zachętę - wrócę tu i jeśli tylko będzie czytelniej, to obliguję się przeczytać od deski do deski :)
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. Drogi blejz, niezmiernie cieszę się, że zaszczyciłeś FinalGear wysłaniem pierwszego komentarza.

    Ponieważ jesteś pierwszy to w nagrodę masz tło jakiego sobie życzysz i przy okazji też kolor liter, słów, zdań jaki chciałeś. Taka nagroda. A co!
    Zmiany chwilę trwały, ale nie samym blogowaniem i motoryzacją człowiek żyje i czasami musi miasto czy nawet kraj opuścić.

    Co do lansowanego światopoglądu. No cóż blog każdy, a FinalGear nawet szczególnie, jest subiektywnym spojrzeniem na świat...

    Miłego czytania w nowych kolorach życzy FinalGear!

    OdpowiedzUsuń
  3. ...przyzwoicie napisane ... (BTW: Polecam texsty Gavina Greena (car mag) czy kontrowersyjnego "The Mechanic" (edmunds-insideline)
    ...
    ..nie słyszałem wcześniej , żeby EVO miało tak dziką naturę ... ESP chyba się w tym aucie wysypało .. :)

    ... Generalnie Muscle Cars z dużymi motorami odzaczają się narowistością ... autka takie jak Viper ("następca Cobry") czy .... TVR zawsze z tego słynęły ...
    ...

    OdpowiedzUsuń