środa, 30 marca 2011

Fuszerka

Zastanawia mnie czasem skąd w nas Polakach tak wielka miłość do fuszerki. Każdy z nas spotkał się z nią, gdy fachowiec kładł mu kafelki w łazience, hydraulik naprawiał kran, a mechanik samochód. Partactwo mamy we krwi, nawet gdy budujemy coś za duże pieniądze. W końcu taką autostradę A2 w okolicach Nowego Tomyśla, która do remontu nadała się po 3 czy 4 latach od oddania jej do eksploatacji, czy A4 pod Krakowem, która częściej jest w remoncie niż wyremontowana, budowały poważne firmy za sporą kasę. Zawsze, gdy widzę lub robię coś co jest fuszerką zastanawiam się czy taki Austriak, Szwajcar lub Niemiec są w stanie postąpić podobnie?


Gdy Opel prezentował Insignię obiecywał, że otwiera zupełnie nowy rozdział w swojej historii. Insignia na pierwszy rzut oka pod względem designu, jakości użytych materiałów i listy opcji dodatkowych jest motoryzacyjnym odpowiednikiem Madonny. Świetnie czerpie z najnowszych styli i trednów. Nie ma co ukrywać, porównując Insignię w wersji kombi do Forda Mondeo, wyglądającego jak nadmuchana żaba, Peugeota 407 z jego rozdziawionym ryjem, czy nawet 508, którego widać tylko w salonach bo jest tak obleśnie zwyczajny, wygląda ona genialnie. Żaden inny bezpośredni rywal Opla nie może pochwalić się taką linią nadwozia, tak eleganckimi i tworzącymi świetną całość przetłoczeniami na błotnikach i drzwiach, czy nawet tak dobrze dobranymi wzorami felg aluminiowych. Co więcej nawet światła do jazdy dziennej, wykonane z diód LED nie wyglądają tak turecko jak w Audi, ale może to przez to, że czasem są kompletnie niewidoczne?
Ponadto ani Helmutowi, ani Hansowi nie zabrakło odwagi, gdy projektantowi wnętrz odbierali jego jedyne dotychczasowe narzędzie pracy – ekierkę. Teraz po wejściu do środka od razu widzisz za co płacisz. Deska rozdzielcza ma prawie tyle przycisków co pulpit w Boeingu 747. I choć wydają się rozmieszczone bardzo sensownie to wyjątkowo nie podchodziły mi pod palce. Nawet po kilku dniach zastanawiałem czy, aby na pewno to co naciskam nie spowoduje wystrzelenia głowic nuklearnych w Korei Południowej zamiast włączenia ogrzewania tylnej szyby. 
W dodatku ktoś w Rüsselsheim mógł pomyśleć i nie używać do wykończenia okolic wybieraka skrzyni biegów chromowanego plastiku. Nie dość, że rysuje się w tempie podobnym do tego w jakim Usain Bolt pokonuje 100 m, to jeszcze odbija promienie słońca wprost w twarz kierowcy.  Może dzięki temu po kilku godzinach jazdy wyglądasz jak byś spędził urlop na lazurowym wybrzeżu, ale po tym jak wysiądziesz z Opla i tak nikt w to nie uwierzy.
OK. Wszystko powyżej to pierdoły. Ale w największym Oplu są i większe minusy. Odpalając zamontowany pod maską, potężny jak tsunami benzynowy silnik V6 turbo o mocy 260KM i pojemności 2,8 litra spodziewasz się donośnego bulgoczącego dźwięku. Chcesz, aby jego praca była tak ordynarna jak Bawarczyk w lederhosen, który po zjedzeniu golonki i wypiciu Weissbiera oblizuje tłuste i pełne piany wąsy po czym z uśmiechem na ustach gromko beka. Chcesz, aby wkręcając go na wysokie obroty generował dźwięk rozdzierającego się nieba. Niestety, przez większą część pracy silnik pracuje bezszelestnie. Dopiero zagoniony powyżej 4,5 tys. obrotów na minutę zaczyna generować hałas. No właśnie, ten wielki motor nie generuje pięknej, ekscytującej melodii tylko hałas jak połączenie odkurzacza i szlifierki.
Całe szczęście, nie zawsze szybka, automatyczna skrzynia biegów nie jest w stanie popsuć tego, co powstaje w wyniku wybuchu mieszanki paliwowo-powietrznej w cylindrach silnika. Turbina wyraźnie zaczyna dmuchać tuż powyżej 2 tys. obrotów na minutę i wtedy zaczyna się orgia mocy, która nie kończy się aż do czerwonego pola na obrotomierzu. I choć silnik ten nie oferuje odurzającego uderzenia momentu obrotowego to i tak na każdym biegu i przy każdej prędkości z niesamowitą łatwością i chęcią ciągnie otłuszczoną, bo ważącą prawie 1900kg, Insignię do przodu.
Szkoda tylko, że silnik pochłania paliwo w takim tempie, jak uczestnicy Oktoberfest piwo. W mieście, każda chwila nieuwagi w operowaniu gazem lub prowokujące wdepnięcie do podłogi owocuje spalaniem przekraczającym 20 litrów na setkę. W trasie zaś, tylko jeśli nie narzucisz sobie zbyt mocnego tempa, osiągniesz spalania w okolicach 10 litrów na 100 km. Inaczej mimo włączonego radia i hałasującego silnika słyszysz szum przepływającego w szaleńczym tempie, z baku do silnika, paliwa.
No właśnie, trasa. A najlepiej górzysta i z wijącymi się zakrętami jest tym co Insignia lubi najbardziej. Silnik 2,8 V6 standardowo połączony jest z napędem na cztery koła i na każdym zakręcie, szczególnie w trybie sport, kiedy to większa część mocy przenoszona jest na tylne koła, czuć niesamowitą zwinność tego samochodu. Naprawdę nie chce się wierzyć, że prawie 2 tony mogą z takim sprytem i łatwością przejeżdżać, czy zacieśniać zakręt za zakrętem nie tracąc przy tym nic na szybkości i neutralności. Spora w tym zasługa także zawieszenia, które nawet w najbardziej miękkim ustawieniu jest twarde jak zawodnik pierwszej linii młyna w rugby.
Jednak ten niemalże doskonały obraz auta, niosącego powiew wiatru zmian w Oplu, psuje kilka fuszerek, które irytowałyby w aucie za 60 tys. złotych, a w aucie za prawie 200 tys. po prostu nie mają prawa, tak jak Izrael według Iranu, istnieć. Po pierwsze piękne nadwozie w wielu miejscach jest słabo spasowane. W egzemplarzu, którym jeździłem przedni zderzak był tak źle zmontowany, jakby Urlich czy Heinrich, który go zakładał, cały wcześniejszy dzień spędził na opijaniu zwycięstwa swojej ulubionej drużyny. Wnętrze skrzypi jak pole pełne świerszczy, a filc, który w końcu znalazł się w Oplu, w ogóle nie jest puszysty i cały ugina się pod naporem małego palca. Dodatkowo siedzenia. Może i nie powodują bólu pleców, ale są tak twarde, że boli od nich tyłek. 
 Ale najgorsze jest co innego. To nie fuszerki są, według mnie, minusem tego auta. Najgorsze w Insigni jest to, że siedząc w niej czułem się jak w Audi. Zdawać by się mogło, że powinien być to plus, ale najnowszy Opel tak jak A4, czy A6 nie ma tego czegoś co powodowałoby, że będąc za jego kierownicą uśmiechałbym się sam do siebie i w każdej wolnej chwili chciał jechać byle gdzie.
Nie wiem czy to wynik nieudanego mariażu z Fiatem z przed kilku lat, ale Opel stracił to z czego był znany przez lata. Dziś zamiast solidności jest interesujący design. Opel stracił też to za co tak wielu go ceniło. Jest to pierwszy od dziesięcioleci samochód z Rüsselsheim przez którego twój sąsiad przestanie się do ciebie odzywać. Przestaniesz być swojskim kumplem zza płotu, przy którym można opowiedzieć sprośny dowcip i pogrzebać paznokciem między zębami. Po kupnie tego auta wkroczysz do świata ludzi, którym się zazdrości. I to pomimo tych drobnych fuszerek…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz