środa, 20 kwietnia 2011

America, America is wunderbar! Yyy?

W tekscie-tescie o Renault Grand Espace padają słowa "Król Królów". Tak, Chrysler Grand Voyager to mój numer 1 spośród vanów. I to pomimo, że francuska "przestrzeń" jest znacznie lepszym samochodem. 
Ot, taki paradoks, że coś w gruncie rzeczy gorszego jest znacznie lepsze.
Poniżej archiwalny tekst. Z przed roku. Napisany nim wyjechałem na liczący prawie 10000 km road trip dookoła US and A. Aż łezka w oku się zbiera na myśl o Cinnabon i jego słodkości przez którą to niemalże puściłem pawia, nocach na stacjach benzynowych w vanie zaparkowanym pomiędzy real american trucks czy wielogodzinnych podróżach na highwayach bez dotykania pedałów...




Uważam, że my dumni Europejczycy mamy pewien kompleks. Kompleks, który objawia się tym, że nie lubimy Ameryki. No bo jak to, my dumni mieszkańcy Starego Kontynentu, na którym przez tysiące lat wymyśliliśmy i odkryliśmy m.in. humanizm, najbardziej rozpowszechniony na świecie alfabet,  sferyczność kuli ziemskiej, wszystkie pozostałe kontynenty, telefon, radio i telewizję, a także rozpętaliśmy największą na świecie wojnę mamy być gorsi od tych, którzy na hasło “Turkey” myślą wyłącznie o drobiu, Belgię kojarzą się z pierwiastkiem chemicznym, a Europę uważają za jedno państwo?

Nawet w motoryzacji, która na dobre rozpowszechniła się bądź co bądź, dzięki amerykańskiemu sposobowi produkcji, stawiamy się wyżej od tego co amerykańskie. My wiemy jak produkować nowocześnie, skutecznie, bezawaryjnie. Oni to tępi rolnicy, których auta są tak skomplikowane jak nasze cep, szpadel i młotek i to wcale nie razem wzięte.
A jednak, przyłóżcie teraz rękę do serca i wypowiedzcie słowa “Nigdy nie marzyłem, nie marzę i marzyć nie będę o wycieczce do USA podczas, której spędzę godziny za kierownicą Cadillaca, Buicka, Lincolna czy choćby Chevroleta podróżując przez  Luizjanę, Mississippi i Kentucky!”. I co nie ugryźliście się w język podczas wypowiadania tych słów? Kto nie chce podróżować wielkim jak Teras sedanem, rolniczym do granic przyzwoitości pick-up'em lub muscle car'em z bulgoczącą V-ósemką pod maską? Kto nie chce pocąc się jak wieprz, przemierzać utwardzonych, piaszczystych dróg południowych stanów, wzbijając przy okazji tony lepkiego, rudego kurzu?
 Przyznaję, że o tym marzę. A wiecie z czego jestem najbardziej szczęśliwy? Gdy czytacie te słowa prawdopodobnie jestem gdzieś na starej międzystanowej drodze między Nowym Jorkiem, a Orlando.  I spełniam swoje marzenie. Spełniam też pewnie marzenie niejednego czytelnika tego tekstu.  Spokojnie, nie krępujcie się, możecie mi zazdrościć.
 I choć nie będę podróżować kwadratowym Cadillaciem z lat 80tych to i tak cieszę się jak rodzic dwulatka, który nie z kasztanił się w pieluchę, a do nocnika, bo wiem, że w prawie 30 dniowej podróży będę mieć dobrego kompana. USA będę przemierzać wypożyczonym Dodge'em Grand Caravanaem, w Europie znanym pod nazwą Chrysler Grand Voyager. Skąd wiem, że będzie to dobry kompan? Przed zabukowaniem  auta w wypożyczalni zdecydowałem się na telefon do Chryslera i kilkudniowy test. Wszystko to dla Was oczywście...
Stylistyka  Grand Voyagera jest równie skomplikowana co fabuła westernu lub filmu karate. Wszystko w nim jest duże i lśniące nie kilogramami, a tonami chromu. Jednym słowem norma aut amerykańskich.
Choć w jednej kwestii Chrysler bardzo mnie zaskoczył. Byłem pewien, że to duże auto, jednak zupełnie tak nie jest. Bo Grand Voyager to kolos! Lusterka wielkości Smarta. Osłona chłodnicy o powierzchni porównywalnej do powierzchni Watykanu i tylna klapa mogąca służyć za drzwi garażowe. Parkując to auto w Warszawie, Łodzi czy Bydgoszczy zastanawiałem się czy zamiast po bilety parkingowe nie powinienem udać się do Urzędu Miasta i poprosić o wystawienie rachunku za podatek od nieruchomości. Doprawdy określenie gigant nie oddaje w pełni wielkości tego samochodu. Patrząc na to auto odnosisz wrażenie, że Chrysler po zaparkowaniu:
-        na wsi może spokojnie służyć za stodołę,
-        na targu być supermarketem,
-        na plaży przebieralnią wieloosobową,
-        a w Japonii domem jednorodzinnym.
Do wyglądu zewnętrznego nawiązuje też wnętrze Chryslera. Wszystko jest w nim proste, duże i w wielkiej ilości. Siedzenia może nie są rozmiaru XXXXL, ale 2XL na pewno. Są też wygodne. Przynajmniej te w pierwszym rzędzie. Bo te w drugim stwarzają wrażenie jakby o 2 rozmiary za małych. Podczas pokonywania kilkudziesięciu kilometrów nie dały mi się we znaki, ale nie ręczę, że wysiedziałbym na nich w czasie podróży z Warszawy do Paryża, czy z Budapesztu do Szczecina. O jeździe z Nowego Jorku do Los Angeles nie wspominając. Ale przynajmniej chowają się w podłogę. Dla mnie to wielki plus, bo w czasie mojego road tripu po rolniczych stanach mam zamiar spać z tyłu auta. Czyli nie będę się musiał tłumaczyć agentowi w wypożyczalni jak bardzo nie potrzebuję tych foteli i że może je sobie wsadzić tam...gdzie tylko chce. 
 Spędzając wiele godzin za kierownicą Voyagera zacząłem też się zastanawiać czy nie rozpocząć badań socjologicznych nad różnicami między społeczeństwami Europy i Ameryki. 8 uchwytów na kubki tylko wokół kierowcy i pasażera pierwszego rzędu to ilość dość duża jak na 7 osobowe auto. Szczególnie, że każdy kolejny rząd siedzeń, także ma swoje cup holdery.
Wiem już też skąd bierze się chorobliwa otyłość amerykanów. Oni po prostu nie lubią się ruszać. Ba, oni nie lubią poruszać nawet górnymi kończynami! Klapę bagażnika zamykaną i otwieraną na pilota jeszcze można zrozumieć i dostrzec sens tego rozwiązania. Przesuwające się elektrycznie, z prędkością porównywalną do piętrzenia się Alp, boczne drzwi to już delikatna przesada. Ale samo-rozkładająca i składająca się kanapa 3 rzędu to już rozwiązanie dla absolutnych leniwców.
I aż dziw bierze, że na rynku amerykańskim nie jest dostępny silnik diesla o pojemności 2,8 l i mocy 163KM. Fakt, kultury nie ma on za grosz, co szczególnie objawia się na parkingu, gdy jest zimy... i gdy jest ciepły... na niskich obrotach….i gdy pracuje na wysokich... ale każdy Amerykanin byłby z niego zadowolony. Poza miastem potrafi bowiem spalić nawet mniej niż 8 litrów na 100 kilometrów. Czyli naprawdę, rzadko trzeba go tankować. A zatem wyklucza się zbyt częste używanie kończyn dolnych na stacjach benzynowych.
Wiedząc skąd pochodzi spodziewałem się, że Grand Voyager na krętych drogach będzie się zachowywał jak tłuścioch jedzący donuty w czasie jazdy na rolkach. Dlatego też nie poczułem rozczarowania po ruszeniu z miejsca. W końcu co złego jest w tym, że układ kierowniczy służy bardziej do wskazywania kierunku przemieszczania się niż do cyzelowania najlepszego toru jazdy? A czy miłe bujanie, ciche wybieranie nierówności i pokonywanie zakrętów z gracją obory to coś zaskakującego w aucie o rozmiarach zbliżonych do Kaplicy Sykstyńskiej? No właśnie...

 Może Chrysler Grand Voyager nie spowodował, że zacząłem nosić kowbojskie buty, rzuć tytoń i jeść wołowe steki zamiast soi. Nie popijam też wszystkiego Coca-Colą. Jednak cieszę się, że takim właśnie samochodem będę podróżować po USA. Dużym, wygodnym, mega-pojemnym. I choć bez napędu na tył i silnika V8 pod maską to na wskroś amerykańskim. I jestem pewien, że moja wycieczka będzie dla mnie niezapomniana. Także dzięki Chryslerowi, który może okazać się Dodge'em. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz